“Choinka”, drzewko bożonarodzeniowe, które może być świerkiem, jodłą, sosną. Kiedyś: podłaźniczka, jutka, sad rajski, boże drzewko, wiecha. Co roku podczas trzech grudniowych tygodni sprzedaje się w Polsce 6 milionów choinek, a w całej Europie 50 milionów. Moda na żywe choinki systematycznie rośnie, a większość drzew ląduje masowo w styczniu i lutym na śmietnikach polskich miast i wsi.
Pod koniec grudnia 2017 roku zaczęłam mieszkać z psem. Pierwszy raz w życiu wyprowadzałam ją na spacer, przyzwyczajając się do sposobu spędzania czasu, który był dla mnie wcześniej całkowicie obcy. Spacerowałyśmy uparcie po osiedlu, kilka razy dziennie mijając leżące przy śmietnikach jodły, sosny, świerki pospolite i srebrne. Dwa pierwsze miesiące roku nigdzie nie wyjeżdżałam, jak na styczeń było ciepło i błotniście, bardzo krótkie dni i bardzo mało słońca. Zaczęłam znosić choinki do mojego blokowego mieszkania-pracowni. Szelest miała lęki separacyjne, całe dnie spędzałyśmy w domu, zaczęłam ciągnąć wieczorami choinki na 3 piętro. W trzy tygodnie ściągnęłyśmy ich 45. Obierałam je z gałęzi wyrzynarką zostawiając smutne cienkie pieńki, sąsiedzi dziwili się czemu co rano na klatce schodowej leży świerkowe igliwie. W moim pracownianym pokoju szybko przestały się mieścić, więc upychałam je na korytarzu, w kuchni, w sypialni. Na kanapie kilka mniejszych, jedna na drugiej, jodły były ciężkie, ogromne, przez drzwi do mieszkania wciskałam je zapierając się całym ciałem, wszędzie żywica i igły, dwa miesiące w zapachu lasu. Potem osiemnastu z nich ściągnęłam skórę silikonowym odlewem, a reszta nadal czeka na coś w piwnicy.